A Alex i Adile to wstrętne kazirody. *złośliwy szept zza futryny*
***
Mawiają, że zdobywanie szczytów zmienia człowieka. Nie wiem, czy zmieniła mnie długa droga, po kolana w mokrym śniegu, ale wiem, że jedyne, co mnie ciągnęło na górę, bez ustanku, to Jego plecy, hardo migające mi przed oczyma. Gdyby nie ta drobna motywacja, zapewne odrzuciłbym od siebie chęć brnięcia na szczyt i wróciłbym do pociągu, który przywiózł nas na rozpadający się peron, z popękaną nawierzchnią, ściętą obecnie zdradliwym lodem, tworzącym się poprzez wodę, cieknącą z dziurawego dachu. I cóż z tego, że warunki pogodowe nie robiły na mnie wrażenia, a moje ciało przystosowane było do wysiłku. Zwyczajnie nie widziałem celu w podążaniu do, oddalonej o wiele kilometrów w górę, chatki, pozostawionej sobie samotnie wśród sosen i świerków. Ale cóż miałem poradzić na to, że On zareagował aż tak entuzjastycznie na luźną propozycję wzięcia urlopu i ucieczki od tłocznej Astany, na rzecz brnięcia w lodowatej ciapie i ślizgania się na rozmokłej glinie. A ja nie potrafiłem mu odmówić...
Zatrzymał się i wsparł o rozłożystą jodłę, wdychając zimne, czyste, górskie powietrze pełną piersią. Wyminąłem go z niedbałością, ba!, znudzeniem na twarzy i zacząłem przecierać nowy szlak. Góry wczesną wiosną były niezwykle kapryśne. Temperatura wahała się między zerem, a plusem, przez co śnieg na przemian zamarzał i topniał, tworząc pośrodku ścieżki wąski strumyczek wody, umykającej między kamieniami i ślizgającej się po korzeniach, tak zdradliwych dla Naszych stóp. Miałem po dziurki w nosie przemokniętego obuwia, śliskiej gliny, lepiącej się do podeszw i nogawek oraz widoku Jego, co chwila lądującego na kolanach, obcierającego sobie dłonie na kamieniach. Teraz parłem przez wyjątkowo głęboką zaspę, słysząc za sobą ciche skrzypienie śniegu pod Jego nogami, kiedy podążał za mną, po moich śladach. Spojrzałem ukradkiem przez ramię, rejestrując cień ulgi na jego twarzy. jasne było już po kilku kilometrach, że nie był przystosowany do długotrwałego wysiłku, jakim były takie wycieczki. Imponowało mi jednak, że ani razu nie usłyszałem słowa skargi z jego ust. W najcięższych momentach, kiedy podejście było strome, a szlak oblodzony, kiedy On opadał z sił, widziałem, jak zaciska zęby, jak zmusza się do postawienia następnego kroku. Upierał się długo przy tym, bym szedł przodem, kiedy zatrzymywał się na chwilę, by złapać z trudem oddech. Cudem niemal zmusiłem go, by to on nadał tempo naszej wędrówki. Aż do teraz widziałem jego plecak przed sobą. A teraz przecierałem dla niego drogę, by czuł się lepiej.
Dotknąłem palcami chropowatej powierzchni skały. Uniosłem spokojne spojrzenie, oceniając odległość, jaka dzieliła nas od kolejnego w miarę pewnego odcinka, następnie zwróciłem oczy na Niego, oceniając możliwości. Nie było dla mnie wyczynem wspiąć się na śliskie, zdradliwe skałki. Ale ja byłem sobą. Kimś, kto od dziecka uganiał się po dzikich łąkach, aż do utraty tchu, kimś, kto ot tak zaciągnął się do wojska, bo taki miał kaprys. A On był sobą. Delikatnej wręcz postury nastolatkiem, ledwo wychodzącego w moich oczach z wieku dziecięcego. Musiałem się dostosować.
Długo i intensywnie zapierał się, kiedy zaproponowałem, że wezmę część jego rzeczy z plecaka, by łatwiej było mu wspiąć się na skałki. Wiedziałem, że nie chciał stracić w moich oczach. Bawiła mnie myśl, że mógł myśleć, jakobym przejmował się tym, że jest słabszy. Doskonale zdawałem sobie z tego sprawę. Nie uważałem, że był żałosny. Martwiłem się.
Pomogłem mu postawić nieco pewniej stopę i pociągnąłem za dłoń w swoim kierunku. Moje wargi wykrzywił delikatny, rozbawiony uśmiech. "No dalej, młody." Tak mu mówiłem. "Nie dawaj mi powodu, bym zostawił cię w tyle." A On zaciskał znowu zęby, przybierał ten zacięty wyraz twarzy i wspinał się, naśladując moje ruchy. Dotarcie na górę zabrało nam o wiele więcej czasu, niż przewidywałem, ale nie dawałem tego po sobie poznać, poklepując jego ramię, kiedy wdrapał się za mną. Pozwoliłem mu odetchnąć, mimo, iż wiedziałem, że odpoczynki sprawiały tylko trudności. Traciło się od nich zapał, robiło się ich więcej. Ale kiedy patrzyłem na Jego zaczerwienione z wysiłku policzki, nie miałem serca, by ciągnąć go uparcie za sobą.
Będąc prawie u szczytu wędrówki, On stracił nagle zapał. Dopiero po chwili zauważyłem, że idę samotnie. Nie słyszałem za sobą cichego skrzypienia śniegu i przyśpieszonego oddechu. Zatrzymałem się, patrząc za nim niecierpliwie. A on siedział tam, zaciskając palce na butelce soku, uciekając przede mną spojrzeniem. Stałem tak, czekając, aż ruszy za mną, w nadziei, że wstanie, zaciskając zęby z nową determinacją. Ale On nadal siedział i w końcu wycofałem się do Niego, marszcząc brwi. Kucnąłem, obrzucając jego twarz pytającym spojrzeniem. Nie pozwoliłem sobie nawet na odrobinę zirytowania.
I pokazał mi powód swojego postoju. Rozwiązał lewy but, a ja od razu dotknąłem wskazanego miejsca, wyczuwając pod palcami opuchliznę. Oczywistym stało się dla mnie, że radził sobie z bólem już od dłuższego czasu. Nie pocieszyłem go. Zawiązałem jego but, podniosłem go i klepnąłem go w ramię. "Nie dramatyzuj." Powiedziałem mu, nie patrząc mu w oczy i ruszyłem swoim szlakiem. I słyszałem znowu za plecami ciche poskrzypywanie śniegu.
Chatka stała wśród drzew, przykryta grubą warstwą śniegu. Z trudnością otwarłem drzwi, ledwo trzymające się na zardzewiałych zawiasach. Wnętrze było ciemne, oświetlone światłem z zewnątrz wyglądało mniej ni więcej groteskowo. Rzuciłem plecak na drewnianą podłogę i od razu zająłem się rozpalaniem ogniska przed wejściem. On opadł na podłogę, oddychając coraz wolniej, uspokajając się. Mógł świętować swój sukces.
Gorący posiłek, jedzony prosto z przypalonej menażki, parzył język i rozgrzewał ciało. Mimo, że był z puszki, było to najlepsze jedzenie, jakie miałem w ustach. Mój towarzysz skulił się obok mnie, przyklejając się do mojego boku. Jego zmęczenie było niemal namacalne. Prawie wmusiłem w niego jedzenie, teraz, kiedy zjadł satysfakcjonującą mnie porcję, położył mi głowę na ramieniu, przymykając ciążące powieki. Skończyłem jeść, zgasiłem ogień. Gwiazdy rozświetliły niebo.
Obserwowałem lekki rumieniec na jego policzkach, każdy cień na jego twarzy. Widziałem doskonale, mimo panujących ciemności. Czułem jego palce, wsuwające się w fałdy mojego ubrania. Nie przeszkadzała nam ciasnota, panująca w śpiworze. Dziś dzieliliśmy jeden, przykryci drugim. Kapryśne góry zgotowały nam paskudny mróz, od którego bolały palce. Czułem idealnie całe jego ciało, wciskające się w moje. Nie wiedziałem, gdzie zaczynają się nasze granice. Leżąc w splocie, byliśmy jednością. Pogładziłem dłonią ciemne kosmyki, rozlewające się na moim ramieniu, zlewające się z długimi blond pasmami, wpadającymi mi do oczu i przysłaniającymi czoło. Ostatni pocałunek na dobranoc, całus w usta, zbyt zmęczone, by złączyć się w namiętnym tańcu. I On wtulił twarz w moją szyję, kradnąc ciepło, pulsujące z mojej tętnicy. A ja pozwalałem mu na to, bo od dawna należałem do niego. Moje myśli, ciało i serce. Cichy, miękki szept, wtapiający się w nocną, mroźną ciszę. "Dobranoc, kocham Cię." I tylko para z moich ust mnie zdradzała.
Uśmiechałem się do swoich myśli, wodząc wzrokiem po Jego plecach. Rozwodzenie się nad zdobywaniem szczytów nadal mnie męczyło. Dopiero łagodna, miękka, jakby wyściełana ciepłą, puchową kołdrą myśl, że wszystko, czego mógłbym pragnąć, mam na wyciągnięcie dłoni pozwoliła mi umknąć rozmyślaniom. Wsłuchałem się w skrzypienie śniegu przed sobą.
Na rozpadającym się peronie hulał lodowaty wiatr, przed którym częściowo chroniły nas dostojne drzewa na szlaku. On kulił się obok mnie, wykorzystując mnie jako swój osobisty wiatrochron. Wytrzymywałem ze spokojem wiatr, szarpiący moje włosy i ubranie. Obejmowałem młodego ramieniem, wykorzystując fakt, że byliśmy sami i nikt nie rzucał nam nachalnych spojrzeń. "Hej, hej Alex, czemu tak na mnie patrzysz?" Poczułem szarpnięcie w okolicy klatki piersiowej, gdzie zacisnął palce na mojej kurtce. Schyliłem się i złożyłem na jego lekko spierzchniętych wargach słodki pocałunek. "To nic, Adile, to nic." Od głębszej wypowiedzi wybawił mnie powrotny pociąg, który podjechał pod zdezelowany peron.
Zatrzymał się i wsparł o rozłożystą jodłę, wdychając zimne, czyste, górskie powietrze pełną piersią. Wyminąłem go z niedbałością, ba!, znudzeniem na twarzy i zacząłem przecierać nowy szlak. Góry wczesną wiosną były niezwykle kapryśne. Temperatura wahała się między zerem, a plusem, przez co śnieg na przemian zamarzał i topniał, tworząc pośrodku ścieżki wąski strumyczek wody, umykającej między kamieniami i ślizgającej się po korzeniach, tak zdradliwych dla Naszych stóp. Miałem po dziurki w nosie przemokniętego obuwia, śliskiej gliny, lepiącej się do podeszw i nogawek oraz widoku Jego, co chwila lądującego na kolanach, obcierającego sobie dłonie na kamieniach. Teraz parłem przez wyjątkowo głęboką zaspę, słysząc za sobą ciche skrzypienie śniegu pod Jego nogami, kiedy podążał za mną, po moich śladach. Spojrzałem ukradkiem przez ramię, rejestrując cień ulgi na jego twarzy. jasne było już po kilku kilometrach, że nie był przystosowany do długotrwałego wysiłku, jakim były takie wycieczki. Imponowało mi jednak, że ani razu nie usłyszałem słowa skargi z jego ust. W najcięższych momentach, kiedy podejście było strome, a szlak oblodzony, kiedy On opadał z sił, widziałem, jak zaciska zęby, jak zmusza się do postawienia następnego kroku. Upierał się długo przy tym, bym szedł przodem, kiedy zatrzymywał się na chwilę, by złapać z trudem oddech. Cudem niemal zmusiłem go, by to on nadał tempo naszej wędrówki. Aż do teraz widziałem jego plecak przed sobą. A teraz przecierałem dla niego drogę, by czuł się lepiej.
Dotknąłem palcami chropowatej powierzchni skały. Uniosłem spokojne spojrzenie, oceniając odległość, jaka dzieliła nas od kolejnego w miarę pewnego odcinka, następnie zwróciłem oczy na Niego, oceniając możliwości. Nie było dla mnie wyczynem wspiąć się na śliskie, zdradliwe skałki. Ale ja byłem sobą. Kimś, kto od dziecka uganiał się po dzikich łąkach, aż do utraty tchu, kimś, kto ot tak zaciągnął się do wojska, bo taki miał kaprys. A On był sobą. Delikatnej wręcz postury nastolatkiem, ledwo wychodzącego w moich oczach z wieku dziecięcego. Musiałem się dostosować.
Długo i intensywnie zapierał się, kiedy zaproponowałem, że wezmę część jego rzeczy z plecaka, by łatwiej było mu wspiąć się na skałki. Wiedziałem, że nie chciał stracić w moich oczach. Bawiła mnie myśl, że mógł myśleć, jakobym przejmował się tym, że jest słabszy. Doskonale zdawałem sobie z tego sprawę. Nie uważałem, że był żałosny. Martwiłem się.
Pomogłem mu postawić nieco pewniej stopę i pociągnąłem za dłoń w swoim kierunku. Moje wargi wykrzywił delikatny, rozbawiony uśmiech. "No dalej, młody." Tak mu mówiłem. "Nie dawaj mi powodu, bym zostawił cię w tyle." A On zaciskał znowu zęby, przybierał ten zacięty wyraz twarzy i wspinał się, naśladując moje ruchy. Dotarcie na górę zabrało nam o wiele więcej czasu, niż przewidywałem, ale nie dawałem tego po sobie poznać, poklepując jego ramię, kiedy wdrapał się za mną. Pozwoliłem mu odetchnąć, mimo, iż wiedziałem, że odpoczynki sprawiały tylko trudności. Traciło się od nich zapał, robiło się ich więcej. Ale kiedy patrzyłem na Jego zaczerwienione z wysiłku policzki, nie miałem serca, by ciągnąć go uparcie za sobą.
Będąc prawie u szczytu wędrówki, On stracił nagle zapał. Dopiero po chwili zauważyłem, że idę samotnie. Nie słyszałem za sobą cichego skrzypienia śniegu i przyśpieszonego oddechu. Zatrzymałem się, patrząc za nim niecierpliwie. A on siedział tam, zaciskając palce na butelce soku, uciekając przede mną spojrzeniem. Stałem tak, czekając, aż ruszy za mną, w nadziei, że wstanie, zaciskając zęby z nową determinacją. Ale On nadal siedział i w końcu wycofałem się do Niego, marszcząc brwi. Kucnąłem, obrzucając jego twarz pytającym spojrzeniem. Nie pozwoliłem sobie nawet na odrobinę zirytowania.
I pokazał mi powód swojego postoju. Rozwiązał lewy but, a ja od razu dotknąłem wskazanego miejsca, wyczuwając pod palcami opuchliznę. Oczywistym stało się dla mnie, że radził sobie z bólem już od dłuższego czasu. Nie pocieszyłem go. Zawiązałem jego but, podniosłem go i klepnąłem go w ramię. "Nie dramatyzuj." Powiedziałem mu, nie patrząc mu w oczy i ruszyłem swoim szlakiem. I słyszałem znowu za plecami ciche poskrzypywanie śniegu.
Chatka stała wśród drzew, przykryta grubą warstwą śniegu. Z trudnością otwarłem drzwi, ledwo trzymające się na zardzewiałych zawiasach. Wnętrze było ciemne, oświetlone światłem z zewnątrz wyglądało mniej ni więcej groteskowo. Rzuciłem plecak na drewnianą podłogę i od razu zająłem się rozpalaniem ogniska przed wejściem. On opadł na podłogę, oddychając coraz wolniej, uspokajając się. Mógł świętować swój sukces.
Gorący posiłek, jedzony prosto z przypalonej menażki, parzył język i rozgrzewał ciało. Mimo, że był z puszki, było to najlepsze jedzenie, jakie miałem w ustach. Mój towarzysz skulił się obok mnie, przyklejając się do mojego boku. Jego zmęczenie było niemal namacalne. Prawie wmusiłem w niego jedzenie, teraz, kiedy zjadł satysfakcjonującą mnie porcję, położył mi głowę na ramieniu, przymykając ciążące powieki. Skończyłem jeść, zgasiłem ogień. Gwiazdy rozświetliły niebo.
Obserwowałem lekki rumieniec na jego policzkach, każdy cień na jego twarzy. Widziałem doskonale, mimo panujących ciemności. Czułem jego palce, wsuwające się w fałdy mojego ubrania. Nie przeszkadzała nam ciasnota, panująca w śpiworze. Dziś dzieliliśmy jeden, przykryci drugim. Kapryśne góry zgotowały nam paskudny mróz, od którego bolały palce. Czułem idealnie całe jego ciało, wciskające się w moje. Nie wiedziałem, gdzie zaczynają się nasze granice. Leżąc w splocie, byliśmy jednością. Pogładziłem dłonią ciemne kosmyki, rozlewające się na moim ramieniu, zlewające się z długimi blond pasmami, wpadającymi mi do oczu i przysłaniającymi czoło. Ostatni pocałunek na dobranoc, całus w usta, zbyt zmęczone, by złączyć się w namiętnym tańcu. I On wtulił twarz w moją szyję, kradnąc ciepło, pulsujące z mojej tętnicy. A ja pozwalałem mu na to, bo od dawna należałem do niego. Moje myśli, ciało i serce. Cichy, miękki szept, wtapiający się w nocną, mroźną ciszę. "Dobranoc, kocham Cię." I tylko para z moich ust mnie zdradzała.
Uśmiechałem się do swoich myśli, wodząc wzrokiem po Jego plecach. Rozwodzenie się nad zdobywaniem szczytów nadal mnie męczyło. Dopiero łagodna, miękka, jakby wyściełana ciepłą, puchową kołdrą myśl, że wszystko, czego mógłbym pragnąć, mam na wyciągnięcie dłoni pozwoliła mi umknąć rozmyślaniom. Wsłuchałem się w skrzypienie śniegu przed sobą.
Na rozpadającym się peronie hulał lodowaty wiatr, przed którym częściowo chroniły nas dostojne drzewa na szlaku. On kulił się obok mnie, wykorzystując mnie jako swój osobisty wiatrochron. Wytrzymywałem ze spokojem wiatr, szarpiący moje włosy i ubranie. Obejmowałem młodego ramieniem, wykorzystując fakt, że byliśmy sami i nikt nie rzucał nam nachalnych spojrzeń. "Hej, hej Alex, czemu tak na mnie patrzysz?" Poczułem szarpnięcie w okolicy klatki piersiowej, gdzie zacisnął palce na mojej kurtce. Schyliłem się i złożyłem na jego lekko spierzchniętych wargach słodki pocałunek. "To nic, Adile, to nic." Od głębszej wypowiedzi wybawił mnie powrotny pociąg, który podjechał pod zdezelowany peron.
Pisz więcej. Zdecydowanie i absolutnie więcej. Aż się chce Twoje wypociny czytać. Liczę na chociaż 1jeszcze jednego KazKira~ //Rox
OdpowiedzUsuńłaaa zajebiście piszesz ;D
OdpowiedzUsuńMiło to słyszeć.
Usuń