banner


wtorek, 2 kwietnia 2013

U progu szaleństwa. +18

 No dobrze. Jutro szkoła, trzeba wstać o szóstej, a tu wena puka do drzwi. Jakoś brak mi wyrzutów sumienia. Najwyżej mogę przespać się chwilę lub dwie na Sztuce, sztalugi to wdzięczne miejsce na chwilkę snu.
A tak co do opowiadania. Tak, chyba mnie poniosło, tak sobie myślę, chociaż... No cóż. W każdym razie, raczej +18, jest tam sobie taki kawałek, który może zniesmaczyć, ale... Huh. Co ja będę gadać. Wspomnę tylko, że narratorem jest Alexandr, moja własna postać, czyli Kazachstan. Pojawiły się tu także postacie Kirgiza, czyli wspomnianego w poprzednim opowiadaniu Adile'a, Tadżyka i Uzbeka. Nie zapominajmy także o Rosji z mangi Axis Powers Hetalia.

 ***
       Nie pamiętam już, kiedy ostatnio widziałem swoją ojczyznę. Pamięć czasów, kiedy naród Kazachów był nieskażony, powoli zacierał się w mojej pamięci, zostawiając szarą pustkę i przytłaczającą, beznadziejną rzeczywistość. Nie pamiętam już czasów, kiedy byłem wolny i silny. To wszystko niknęło w mroku.
Wpatrywałem się w mrugającą do mnie żarówkę, trzymającą się sufitu tylko na jednym kablu. Łysa, słaba. Przeczuwałem jej zbliżający się rychły koniec, kiedy straci swoją moc, przepali się i pogrąży świat w ciemności. Przyglądałem się i myślałem, nie mogąc wydobyć z siebie niepokoju, czy innego, wyraźnego uczucia. Byłem jak dzikie zwierzę, wsadzone do klatki, dźgane stalowym prętem i głodzone, za karę, za swoją własną dzikość i naturę. Głodzone. Tak... Oblizałem spierzchnięte, popękane wargi. Bez jedzenia, już drugi dzień.
      Obok mnie zadrżało ciało, wciśnięte mi pod pachę. Spojrzałem beznamiętnie na najmłodszego z braci, skulonego u mojego boku. Jeśli ja ledwo się trzymałem, to on powinien już być martwy. Paść z głodu, odwodnienia, przenikliwego zimna, wdzierającego się przez zbitą szybę. Żył tylko dlatego, że utrzymywaliśmy go w tym, oddając mu ciepło i jedzenie. Pozwoliłem mu usiąść między swoimi nogami i wtulić się w mój wychudły tors, owijając go starym, dziurawym i śmierdzącym stęchlizną kocem. Po mojej lewej i prawej przyciskali się do mnie moi dwaj młodsi bracia, równie chudzi i mizerni, z szorstką, szarą, cienką skórą, ciemnymi kręgami pod oczami i martwymi, brudnymi włosami. Tyle zostało z potężnej czwórki, władającej okolicami Morza Aralskiego. Kupka kości i niespełnionych marzeń oraz wspomnień dawnej świetności.
      Pamiętałem jeszcze, kiedy pojawili się po raz pierwszy w nieogrzewanym skrzydle wielkiej posiadłości Rosji. Byli nastawieni na walkę, gotowi rzucić się do gardeł wszystkim, którzy śmieli odebrać im wolność. Pamiętałem też, że byli mną rozczarowani. Nie chciałem walczyć. I nikt nie wiedział, że pod całym jeszcze ubraniem ukrywam siateczkę krwawych pręg - wynik nieposłuszeństwa. A potem znowu walczyłem, kiedy rany przestały krwawić, a umysł odepchnął wspomnienie o bólu. Śpiewałem w ojczystym języku, starałem się uciekać, podarłem wszystkie książki do nauki rosyjskiego, które Ivan umieścił w naszym pokoju w geście propagandy. Ale w końcu On znalazł sposób. Kolejno każdy z moich braci cierpiał, a ja zmuszony byłem do oglądania tego. A kiedy ich rany przestawały krwawić, zapominali o bólu, a ja wyrywałem się z szaleństwa, znowu mówiliśmy do siebie po swojemu, snuliśmy plany i wyrzucaliśmy portret Stalina przez okno.
      Czułem, jakby moje myśli ugrzęzły w mące. Wszystko było pyliste i duszące. Kiedy nie potrafiłem wytrzymać, gryzłem się po rękach, często do krwi, by na chwilę oczyścić umysł. Przerażało mnie to, że lubiłem te momenty, kiedy był ostry, jak brzytwa, a strużki krwi ciekły mi po nadgarstkach. A kiedy widziałem jego sylwetkę, stojącą w drzwiach i kiwającą na mnie palcem, znowu zanurzałem się w pylistej, dławiącej mące. To było więcej, niż przerażenie.
      Byłem jego ulubioną zabaweczką, tak mi kiedyś powiedział. Uwielbiał resztki mojej dawnej świetności. Jeszcze bardziej uwielbiał się pastwić. Dostawał niemal orgazmu, kiedy moje ciało rozdzierało się, pruło, puszczało w szwach. Rozpadałem się, a On śmiał się radośnie i klepał po głowie jak psa. Kiedy traciłem przytomność, cucił mnie, a potem bił kranem do ponownej nieprzytomności.
     Szaleństwo przyszło z dnia na dzień. Złamał mnie. Tak, jak ja za młodu łamałem dzikie konie, tak On złamał mnie. Zrobił sobie zwierzątko. Osobistą, ulubioną dziwkę w haremie. On był tu królem, królem w swoim własnym burdelu. Udawałem, grałem, a w końcu odczuwałem dziką rozkosz z każdego gwałtu. A bracia tylko spoglądali z rosnącym rozżaleniem i niedowierzaniem, kiedy zostałem zabrany na salony, gdzie do woli mogłem się prostytuować. Nie pamiętam dużo z tamtego okresu, tylko przebłyski uczuć, kiedy każdej nocy przyjemność mieszała się z obrzydzeniem do samego siebie. Osiągnąłem cel. Moi bracia byli bezpieczni.
     Wspomnienie jednej nocy odcisnęło we mnie piętno na wieki. Pamiętam je tak, jakby to było wczoraj. Zostałem wezwany do Jego sypialni. Wiedziałem, po co tam idę, wiedziałem, że wystarczy mi tylko koszula, niedbale zarzucona na nagie ciało. A kiedy przekroczyłem próg jego pokoju, byłem gotowy, by spełniać swoją rolę. Usiadłem mu na kolanach, pozwoliłem dotykać swojego ciała. Byłem zabawką w rękach demonicznego dziecka o uroczym uśmiechu. Tej nocy nie czułem się zbyt dobrze, temperatura skakała mi niepokojąco, kręciło mi się w głowie, a krew w żyłach buzowała. Czułem bunt. Kiedy chwyciłem końce jego szalika wiedziałem już, co mam robić. Ujeżdżałem go z dziką satysfakcją, widząc, jak się rzuca i wyrywa, próbując zdjąć splot z szyi. Trzymałem końce materiału z całej siły, dusząc go powoli z narastającą ekscytacją. Bladł. Nie potrafiłem go jednak zabić. Tego wieczoru pił herbatę, to go zgubiło. Z trudem wbiłem łyżeczkę w tętnicę, ledwo powstrzymując torsje. To nie ja go zabiłem. Wielkość go zgubiła.
Do dziś czuję do siebie obrzydzenie, wspominając, jak wodziłem jego martwą dłonią po swoim ciele, jęcząc z rozkoszy. Nie czuję, by szaleństwo mnie usprawiedliwiało.
      Tej nocy z Wielkiej Posiadłości uciekł cały harem, zabierając skradzione nadzieje i tradycje. Mogliśmy wylizywać swoje rany, oczyszczać umysły w spokoju. Cieszyć się niepodległością.
      A teraz spotykam go ponownie, nasze tęczówki się spotykają ponad stołem konferencyjnym. Uśmiech niknie z jego twarzy, a on naciąga szalik pod brodę. Uśmiecham się do niego, dotykając palcem wskazującym swojej szyi. Wściekłość odbija się na jego twarzy, szalik obsuwa się lekko, ukazując bliznę, wyglądającą, jakby ktoś wbił w jego szyję łyżeczkę do herbaty. Pokazuję mu jeszcze środkowy palec i wracam do miarowego głaskania Adile'a po udzie, udając, że przeglądam dokumenty.