banner


sobota, 11 maja 2013

Księga moich grzechów. Księga pierwsza. "Witam w realiach"

No nie, drugi post i to w tym samym dniu. Przechodzę sam siebie. A co do opowiadania, będzie miało trochę rozdziałów. Zostało wygrzebane z moich magicznych zeszycików i nieco przerobione.

      Nie masz czasem wrażenia, że ktoś cię obserwuje? To takie dziwne, drażniące uczucie, że aż ma się ochotę "ruszać" skórą, jak zaniepokojony kot. Oczywiście, na pewno każdy z nas doświadczył kiedyś takiego wrażenia. Nawet, jeśli jest się samemu. I powiem, że to całkiem słuszne. Uznaje się to po prostu za wybryk wyobraźni. Ot, może zmęczenie, może zamyślenie. Po prostu mózg płata nam figle. Zawsze tłumaczy się to sobie, albo w ogóle nie poświęca się temu swojego cennego czasu. A przecież odpowiedź jest tak oczywista, że nie dopuszczacie jej do siebie. To u ludzi naturalne.
      Prawda jest taka, że każdy człowiek ma swojego "obserwatora". Brzmi niepokojąco? Bez obaw, nie jest to wam obce. Nazwaliście Nas tak ładnie, że nawet przyjęliśmy ową nazwę oficjalnie. Anioł Stróż, kojarzysz może? Taki dobry, co prowadzi, odwodzi od głupich pomysłów i takie tam. Ogólnie z Waszego punktu widzenia wszystko cacy. Nasza praca nie przedstawia się jednak w rzeczywistości aż tak kolorowo.
      Wasz gatunek jest wyjątkowo skłonny do utrudniania sobie życia. Praca z Wami jest żmudna i przypomina raczej zabawę z upartym dzieckiem. Nie korzystacie z danych Wam szans, nie szanujecie życia. A potem taki Stróż ma kupę roboty, kiedy zrobicie kolejne głupstwo. Brudna robota.
Dlatego pewnie posada Stróża widnieje przy końcu naszej anielskiej hierarchii. Najwyżej jest tutaj Nasz Szef, razem ze swoimi Archaniołami. Potem są Zwiastujący. Następnie Zwiadowcy i Strażnicy. Gorszy od Stróża jest tylko Pielęgniarz. Ci to już mają zafajdaną robotę. Takie sprzątaczki w naszym anielskim grajdołku.
      Kiedy już słyszysz o aniołach, pewnie kojarzysz nas sobie z Niebem? Religia u was uznaje Niebo za symbolikę. Gdybym miał nazwać miejsce, gdzie mieszkamy, to na pewno nie byłoby to "niebo". Nic w tym symbolicznego, raczej jakby drugi wymiar, może i trzeci. Nie mnie to wiedzieć. Skoro musimy to jakoś nazwać, niech będzie już Niebo.
      Moja ojczyzna, bo tak można to ująć, składa się z miasta Aniołów oraz Pola Dusz. Może kiedyś opiszę Ci to miejsce. Świat Alternatywny składa się nie tylko z Naszego terenu. Oprócz niego jest tam również miejsce, zwane przez Was Piekłem. Granicę stanowi Ziemia Niczyja, gdzie trafiają zmarli. Pole walki dla mieszkańców Alternatywnego Świata.
      Nie przedstawiłem się jeszcze, tak sobie przypomniałem. Nazywają mnie Aramisem. To ironia losu, muszkieter bez kompanów. Tak, jestem Stróżem. Moim zadaniem, powinnością, przeznaczeniem, jak zwał, tak zwał, jest uchronić od nieszczęścia pewnego człowieka. Zadanie nie jest proste, szczególnie, kiedy ma się do czynienia z nastolatkiem, w dodatku skrytym jak jasna cholera. Niby powinienem znać go na wylot, jako istota, która zna go praktycznie od urodzenia. Widziałem, jak wyrastał z pieluch, stawiał pierwsze kroki, palił pierwszego papierosa, którego nie odpuścił, mimo, że odradzałem. Kiedy nawet Anioł Stróż nie jest w stanie przejrzeć swojego podopiecznego, to coś jest nie halo, hm?
      Chęć poznania go bardziej jest praktycznie i teoretycznie niemożliwa do zrealizowania. Mój podopieczny mnie nie widzi. Ba! Nie zdaje sobie sprawy z mojego istnienia. Nie, żeby było to jakoś specjalnie dziwne, czy szczególne. Czasami chciałbym jednak, żeby wiedział, że jestem. Tak trochę, ułatwiło to by sprawę. Niestety, na nic rozważania. Nie istnieję.
      Może z drugiej strony to lepiej, że jestem niewidoczny? Gdybym używał lustra, to pewnie sam bym się siebie wystraszył. Już moja anielska społeczność patrzy na mnie krzywo, brakuje jeszcze, żeby ludzie rzucali mi wymowne spojrzenia pod tytułem "zetnij te kłaki, bo wyglądasz jak menel". A i niektóre sprawy są ciekawsze, kiedy jest się niewidzialnym. Jak choćby podglądanie pod prysznicem. No co? A jakby miał się zabić na tych śliskich kafelkach? Wiesz, ile to papierkowej roboty?
      Głupia sprawa, szczególnie dla mnie, z uwagi na gatunek, czy coś, ale... Jak się kogoś widzi codziennie, przez całą dobę, cały tydzień, miesiąc, rok i obserwuje się go bez przerwy to można się nawet uzależnić. I... Ja się chyba uzależniłem od mojego osobistego TV. Już to może wpędzić mnie w kłopoty z szefostwem. A Wy nazywacie to inaczej. Zaraz... miłość?
      Ach, nie wspominałem chyba, że On nazywa się Gabriel? Gabryś, Gabi, niech go szlag. Źródło moich kłopotów z koncentracją i powód mojego zboczenia, bo jak można to nazwać inaczej? Cóż, wróżę sobie świetlaną przyszłość na salonach u kuzynka Lucyfera. Przynajmniej będzie mi ciepło...

1. Socjopaci i inni dealerzy.

      Spodziewam się, że to opowiadanie będzie miało dwie, trzy części. Różni się nieco od reszty, ale myślę, że się spodoba. Jeśli ktoś raczy czytać moją twórczość, proszę o znak, komentarz może. Dziękuję.
 ***
      Na tak beznadziejne przypadki, jak mój, mówi się, zdaje się, socjopaci. Czy ja jestem socjopatą? Może. Nie mnie to oceniać. Zabawne, nie wiedzieć o sobie tak ważnej rzeczy. Zaglądam do słownika, patrząc na definicję tego słowa. Dziwne, ludzie, którzy mnie opuszczają, używają go czasem jako synonimu do "chama", "złośliwego dupka", czy tam innych męskich genitaliów. Ludzie są dziwni.

      Kroki niosły się korytarzem. Pomieszczenie było długie, za to klaustrofobicznie wąskie. Pracownicy lokalu omijali to przejście szerokim łukiem, nie tyle ze względu na jego budowę, co na pieczarę potwora, umiejscowioną na jego końcu. Nikt nie lubił oglądać gada, gniazdującego tam. Mawiało się, że szef mógłby zabijać spojrzeniem, gdyby mógł. A i zapewne tej sztuki uczył się, przesiadując w swojej dziupli, okrzykniętej przesadnie gabinetem. A teraz do "pieczary" podążał jak na ścięcie młody chłopak. Odziany był w firmowe ubrania klubu, wybitnie widać więc było, że pracuje w owym przybytku chlania i hazardu. Kasztanowe włosy upiął w ciasny, krótki kucyk, nie chcąc, by pojedyncze kłaki wylądowały w drinkach klientów. Zatrzymawszy się przed pomalowanymi na czarno drzwiami, westchnął głęboko i zapukał. Wbrew nadziejom, zza drzwi rozległo się niewyraźne zaproszenie. Ostatnie przełknięcie śliny. Pociągnął za klamkę i wsunął się do pokoju. Starał się nie zawieszać nigdzie wzroku, a już szczególnie unikać kontaktu wzrokowego z "gadem".
-Szefie, mamy problem... - wykrztusił w końcu, patrząc z uporem na odrapane biurko i zaciskając palce na trzymanym w dłoni fartuchu. -Klienci znowu urządzili sobie... zabawę.
-Wezwijcie policję, tak trudno wam użyć telefonu? Wszystko muszę robić za was? - Od okna odwrócił się wysoki, ciemnowłosy mężczyzna o mordzie w oczach i ustach, wykrzywionych w niezadowoleniu.
-O-oni nie chcą przyjechać. Po ostatnim razie...
-Idioci.
     
      Nienawidzę hałaśliwych ludzi. Kiedy opuściłem ten ohydny, ciasny korytarz i wyjrzałem zza drzwi na salę, mało nie odwróciłem się, by wrócić do swojego gabinetu. Kolejna burda, do której ci kretyni dopuścili, zamiast inteligentnie zdusić ją w zarodku. Doprawdy.
-Poczekamy, aż sobie pójdą - mruknąłem i odwróciłem się na pięcie. -Zamknijcie lokal, jak się to skończy.
Uwielbiam wyraz niemego przerażenia na twarzach moich pracowników, kiedy zostawiam ich z jakąś cięższą sprawą na głowie. A niech się martwią. Czy ja, socjopata z nazwy, wyglądam na niańkę? No, nie sądzę.
      Taka piękna noc. Oglądałem sobie niebo, niemal dusząc się od upału, który ciągle nie opadł. Gdzieś za moimi plecami pozostało uchylone okno mojego gabinetu. Tak łatwo zeskawiło się na śmietnik pod oknem, a ze śmietnika na ziemię. Hyc! i już jest człowiek wolny. Czyż to nie proste? Interes się kręci, ludzie chlają, a ja uciekam z pracy, mimo, że obiecywałem sobie poprawę. Po prostu cudownie.
      O tej porze trudno o porządny autobus, więc pozostaje mozolna droga piechotą o domu. Apartament z lodówką pełną piwa i zimnym prysznicem. Wizja bardzo zachęcająca. Można odciąć się od wszystkich ludzi, biorących cię za potwora i chama. Ludzi, których boli szczerość.
      Z rozmyślań wyrwał mnie głuchy odgłos uderzenia ciała o ziemię. Zatrzymałem się przy zakręcie. Kolejne uderzenie, jęknięcie bólu, znowu uderzenie. Brzdęk butelki, rozbitej o mur. Ponowny jęk, następnie wrzask. Jeden krok i moim oczom ukazuje się scena, mogąca uchodzić za przykład pobicia. Dwóch mężczyzn nad kulącą się postacią. Normalny człowiek uciekłby, socjopata, za którego mnie mają, pozostawiłby to bez wzruszenia, bez reakcji. Zrobiłbym tak. Ale jednak nie mogłem patrzeć, odejść, milczeć. Jeden krok w tył, by odejść. Kilka susów w przód, uderzenie pięści, łomot mężczyzny, uderzającego o śmietnik. To moje dłonie, zaciśnięte w pięści? Moje usta, wykrzywiające się, kiedy wypowiadam kolejną groźbę? Stałem tak, po chwili, czując się, jakbym miał dziurę w pamięci. Jednego byłem pewien, napastników już nie było. Pozostała tylko ofiara i ja, pieprzony bohater.
-Żyjesz? - pytam, nawet nie zaszczycając mojego dłużnika spojrzeniem. Dopiero, kiedy cisza między nami zaczyna brzęczeć mi w uszach, odwracam się, by spojrzeć na pokrwawione, sponiewierane zwłoki. Dla pewności podchodzę, klękam. Nie, jednak nie zwłoki. Unoszę spuchniętą powiekę pobitego chłopaka. Tknięty dziwnym przeczuciem, przeszukuję mu ubranie. Mówię sobie, że szukam dokumentów, czegoś, co pozwoli mi poznać jego tożsamość. Znajduję za to woreczki z białą zawartością. Mogę zostawić młodego dealera tutaj. Mało ich próbuje dostać się do mojego klubu, by rozprowadzać swoje paskudztwa? Mało tego robactwa?
Zamiast jednak uczynić to, co ktokolwiek normalny by uczynił, chwytam narkotyki przez chusteczkę i wrzucam ją razem z zawartością do kubła na śmieci. To chyba nazywa się oczyszczać komuś imię. Czasami nazywa się to też głupotą. Taką samą, jak podniesienie nieprzytomnego, młodego dealera i opuszczenie miejsca zbrodni, w celu zgrywania bohatera, którym się nie jest. Nie poznaję siebie.