banner


sobota, 11 maja 2013

1. Socjopaci i inni dealerzy.

      Spodziewam się, że to opowiadanie będzie miało dwie, trzy części. Różni się nieco od reszty, ale myślę, że się spodoba. Jeśli ktoś raczy czytać moją twórczość, proszę o znak, komentarz może. Dziękuję.
 ***
      Na tak beznadziejne przypadki, jak mój, mówi się, zdaje się, socjopaci. Czy ja jestem socjopatą? Może. Nie mnie to oceniać. Zabawne, nie wiedzieć o sobie tak ważnej rzeczy. Zaglądam do słownika, patrząc na definicję tego słowa. Dziwne, ludzie, którzy mnie opuszczają, używają go czasem jako synonimu do "chama", "złośliwego dupka", czy tam innych męskich genitaliów. Ludzie są dziwni.

      Kroki niosły się korytarzem. Pomieszczenie było długie, za to klaustrofobicznie wąskie. Pracownicy lokalu omijali to przejście szerokim łukiem, nie tyle ze względu na jego budowę, co na pieczarę potwora, umiejscowioną na jego końcu. Nikt nie lubił oglądać gada, gniazdującego tam. Mawiało się, że szef mógłby zabijać spojrzeniem, gdyby mógł. A i zapewne tej sztuki uczył się, przesiadując w swojej dziupli, okrzykniętej przesadnie gabinetem. A teraz do "pieczary" podążał jak na ścięcie młody chłopak. Odziany był w firmowe ubrania klubu, wybitnie widać więc było, że pracuje w owym przybytku chlania i hazardu. Kasztanowe włosy upiął w ciasny, krótki kucyk, nie chcąc, by pojedyncze kłaki wylądowały w drinkach klientów. Zatrzymawszy się przed pomalowanymi na czarno drzwiami, westchnął głęboko i zapukał. Wbrew nadziejom, zza drzwi rozległo się niewyraźne zaproszenie. Ostatnie przełknięcie śliny. Pociągnął za klamkę i wsunął się do pokoju. Starał się nie zawieszać nigdzie wzroku, a już szczególnie unikać kontaktu wzrokowego z "gadem".
-Szefie, mamy problem... - wykrztusił w końcu, patrząc z uporem na odrapane biurko i zaciskając palce na trzymanym w dłoni fartuchu. -Klienci znowu urządzili sobie... zabawę.
-Wezwijcie policję, tak trudno wam użyć telefonu? Wszystko muszę robić za was? - Od okna odwrócił się wysoki, ciemnowłosy mężczyzna o mordzie w oczach i ustach, wykrzywionych w niezadowoleniu.
-O-oni nie chcą przyjechać. Po ostatnim razie...
-Idioci.
     
      Nienawidzę hałaśliwych ludzi. Kiedy opuściłem ten ohydny, ciasny korytarz i wyjrzałem zza drzwi na salę, mało nie odwróciłem się, by wrócić do swojego gabinetu. Kolejna burda, do której ci kretyni dopuścili, zamiast inteligentnie zdusić ją w zarodku. Doprawdy.
-Poczekamy, aż sobie pójdą - mruknąłem i odwróciłem się na pięcie. -Zamknijcie lokal, jak się to skończy.
Uwielbiam wyraz niemego przerażenia na twarzach moich pracowników, kiedy zostawiam ich z jakąś cięższą sprawą na głowie. A niech się martwią. Czy ja, socjopata z nazwy, wyglądam na niańkę? No, nie sądzę.
      Taka piękna noc. Oglądałem sobie niebo, niemal dusząc się od upału, który ciągle nie opadł. Gdzieś za moimi plecami pozostało uchylone okno mojego gabinetu. Tak łatwo zeskawiło się na śmietnik pod oknem, a ze śmietnika na ziemię. Hyc! i już jest człowiek wolny. Czyż to nie proste? Interes się kręci, ludzie chlają, a ja uciekam z pracy, mimo, że obiecywałem sobie poprawę. Po prostu cudownie.
      O tej porze trudno o porządny autobus, więc pozostaje mozolna droga piechotą o domu. Apartament z lodówką pełną piwa i zimnym prysznicem. Wizja bardzo zachęcająca. Można odciąć się od wszystkich ludzi, biorących cię za potwora i chama. Ludzi, których boli szczerość.
      Z rozmyślań wyrwał mnie głuchy odgłos uderzenia ciała o ziemię. Zatrzymałem się przy zakręcie. Kolejne uderzenie, jęknięcie bólu, znowu uderzenie. Brzdęk butelki, rozbitej o mur. Ponowny jęk, następnie wrzask. Jeden krok i moim oczom ukazuje się scena, mogąca uchodzić za przykład pobicia. Dwóch mężczyzn nad kulącą się postacią. Normalny człowiek uciekłby, socjopata, za którego mnie mają, pozostawiłby to bez wzruszenia, bez reakcji. Zrobiłbym tak. Ale jednak nie mogłem patrzeć, odejść, milczeć. Jeden krok w tył, by odejść. Kilka susów w przód, uderzenie pięści, łomot mężczyzny, uderzającego o śmietnik. To moje dłonie, zaciśnięte w pięści? Moje usta, wykrzywiające się, kiedy wypowiadam kolejną groźbę? Stałem tak, po chwili, czując się, jakbym miał dziurę w pamięci. Jednego byłem pewien, napastników już nie było. Pozostała tylko ofiara i ja, pieprzony bohater.
-Żyjesz? - pytam, nawet nie zaszczycając mojego dłużnika spojrzeniem. Dopiero, kiedy cisza między nami zaczyna brzęczeć mi w uszach, odwracam się, by spojrzeć na pokrwawione, sponiewierane zwłoki. Dla pewności podchodzę, klękam. Nie, jednak nie zwłoki. Unoszę spuchniętą powiekę pobitego chłopaka. Tknięty dziwnym przeczuciem, przeszukuję mu ubranie. Mówię sobie, że szukam dokumentów, czegoś, co pozwoli mi poznać jego tożsamość. Znajduję za to woreczki z białą zawartością. Mogę zostawić młodego dealera tutaj. Mało ich próbuje dostać się do mojego klubu, by rozprowadzać swoje paskudztwa? Mało tego robactwa?
Zamiast jednak uczynić to, co ktokolwiek normalny by uczynił, chwytam narkotyki przez chusteczkę i wrzucam ją razem z zawartością do kubła na śmieci. To chyba nazywa się oczyszczać komuś imię. Czasami nazywa się to też głupotą. Taką samą, jak podniesienie nieprzytomnego, młodego dealera i opuszczenie miejsca zbrodni, w celu zgrywania bohatera, którym się nie jest. Nie poznaję siebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz