banner


środa, 9 października 2013

Tęsknota. - KazKir



 Pisane jak zwykle dzięki tchnieniu weny. Krótki angst, występują Alex i Adile. Jak zawsze, kiedy chodzi o nich, ten kawałek moich myśli dedykuję Rox.
***

Oczekiwanie, ciągnące się w nieskończoność. Los, gorszy od śmierci. Ciągłe oczekiwanie końca. Nadzieja.
Rzucam tęskne spojrzenie w kierunku otwartego okna. Jesienny chłód wślizguje się do środka, węsząc, kąsając skórę. Niech kąsa moje nagie ciało, niech się syci. Trwam w pustkowiu, jestem beznadziejny. Nie potrafię nawet wstać, by zamknąć okno. Nikt nie przyjdzie do mnie, nie zamknie okna. Nie zatroszczy się. Przyświecam sobie świecą, ciepły wosk spłynie po blacie biurka. Nie potrafię wymienić żarówki. Ta cholerna niemoc.
Ciche szelesty wymiętej przez drżącą dłoń kartki wiążą się z narastającymi podmuchami wiatru. Nikt nie przyjdzie, by zamknąć okno. Słowa same skreślają się na papierze, atrament zostawia paskudną plamę. Na kartce, na dłoni. Tam, gdzie papier jest wilgotny, rozmywa się, rozmazuje słowa, plami dłoń. Nie potrafię już ładnie pisać. Palce zbyt drżą. Pozostaje niemoc. Nikt nie przyjdzie, by zamknąć okno.

Słowa lekarza padają jak wyrok, ciężkie piętno, przekleństwo. Czy bardziej cieszyłbym się, gdybym nie obudził się ze Snu? Pewnie byłoby mi to obojętne. Wolałbym nie słuchać. Nie obudzić się. Spoglądam na samotne, sąsiednie łóżko. Zostawiłeś mnie, mówię cicho, z wyrzutem. Nie mam siły, by płakać. Pielęgniarka, Anioł Zbawienia, przynosi strzykawki pełne Obietnicy. Zapadam w miękki, lepki sen. Już nic mnie nie obchodzi.

W głowie odbijają się słowa lekarza. Rehabilitacja. Wychodzę ze szpitala, wracam do domu rodzinnego. Nigdy mnie już nie zobaczą. Pielęgniarka odwiedza mnie w domu raz w tygodniu. Pociesza, przynosi zakupy, proponuje spacery. Odejdź, nie chcę twojej litości. Nie zastąpisz tego, kto zamykał okno.
Próbuję stawiać kroki. Odpycham gniewnie wózek, chwytam się desperacko ściany. Nogi protestują. W beznadziei zwijam się na chłodnych klepkach, tuląc policzek do ściany, podziwiając kurz. I znowu wstaję, klnąc na całe gardło, przeklinając niedowład. Kilka godzin później znajduje mnie pielęgniarka, skulonego przy fotelu. Nikt nie podał dłoni.

Ciało przechodzą dreszcze. Mam ochotę wyć, płakać i krzyczeć. Wołać Ciebie. Wiem, że nie odpowiesz. Mam ochotę uderzać głową o ścianę, z goryczy gryźć dłonie. Panie, kimkolwiek jesteś, Aniele Zbawienia, pozwól mi. To los gorszy od śmierci.
 Po jakimś czasie przychodzi zrezygnowanie. Ciało nie chce jeść, nie chce pić. Pozwalam robić ze sobą robić wszystko. Pielęgniarka odwiedza mnie codziennie. Nie odpowiadam na nerwowe trajkotanie. Potrafię patrzeć tylko tęsknie za okno.

Pamiętam jak wczoraj każdą chwilę. Pamiętasz, mój Mały? Stara pieśń z moich ust, cicha kołysanka do snu, by odegnać koszmary, wyciskające łzy spod powiek. Nucę cicho, przełykam sól. Koszmar nie chce odejść.
Pamiętasz, mój Mały? Wichura porywa pył, burza szaleje. Boisz się, mój Mały. Ciepłe ramiona przynoszą ci ukojenie. Nie boisz się już, prawda? Ciepłe wargi składają pocałunek czole. Nic ci nie grozi.
Wciskam twarz w miękki materiał. Leżę, niczym kukiełka z obciętymi sznurkami u stóp łóżka. Śpię w Twoim pokoju, chłonąc delikatny zapach ubrań, pościeli. Spadam na ziemię. To nie do zniesienia.
Dzisiaj, mój Mały, znalazłem na dnie Twojej szafy skrawek wspomnień. Chciałeś być dorosły, zabawki zostały wyniesione na strych, już na zawsze zapomniane. Krztuszę się, ściskając wyświechtanego konika. Tego się nie pozbyłeś. Już zawsze muszę mieć go przy sobie. Strata, nawet chwilowa, wywołuje atak paniki. Nikt nie może go dotknąć.

Tego dnia pielęgniarka wyciągnęła mnie na spacer. Nie unosiłem wzroku. Czułem poniżenie. Wszyscy patrzą i widzą kalekę. Stałem się nim. Wrakiem. Śmieciem. Nie potrafię nawet wstać, by oddać ci należną cześć. To ja Cię zabiłem. Przeze mnie pożarł cię płonący wrak. Kiedy kobieta odchodzi, taktownie zostawiając mnie samego z bólem, klęczę przy zimnym granicie. Wyrywam włosy, z niemym krzykiem na ustach, alarmuję przechodniów. Potem nigdy już nie mogę Cię odwiedzić.
Niebo rozmazuje się, ciemnieje i zamiera pod powiekami. Rano znajduje mnie pielęgniarka, gani, ucieka wzrokiem od oszpeconego ciała. Nie patrz. Rozpacz jest zaraźliwa. Nikt już nie zamknie okna.

Wracam znowu do szpitala. Puste, chłodne ściany patrzą na mnie, mam ochotę krzyczeć. Serce kłuje, szarpie się rozpaczliwie w piersi.
Budzę się z ciężkiego snu. Piski aparatury mnie irytują, pielęgniarki doprowadzają do szału. Mam ochotę wyrwać wenflon, kabelki, wszystko, co trzyma mnie przy życiu. Nie mam siły.

Patrzę w okno, na nocne niebo. Uśmiech kwitnie na ustach. Więc jednak mnie odwiedziłeś, mój Mały. Obserwuję Twój obrys, kucasz na parapecie. Po chwili obejmują mnie szczupłe, ciepłe ramiona. Słodki, piękny zapach wypełnia nozdrza. Przeciągły pisk alarmuje lekarzy. Nie rozdzielą Naszych splecionych dłoni. Jesteś ze mną, kiedy wiozą mnie w szaleńczym galopie korytarzem. Uśmiechasz się czule, kiedy nachalne, białe lampy biją w oczy. Wyrywam się do Ciebie. Przepraszam, pragnę krzyczeć, wypadek to moja wina.  Serce zamiera już na zawsze.
Jesteś moim światełkiem w tunelu.

W sali zostało tylko otwarte okno.